Recenzja pochodzi ze strony: Lewica Bez Cenzury

Recenzja płyty "Ernesto CHE Guevara"

             14 czerwca 2003 roku minęła siedemdziesiąta piąta rocznica urodzin Ernesto „Che” Guevary.  Mam nadzieję, że nikomu nie trzeba przedstawiać sylwetki tego wielkiego rewolucjonisty, który poświęcił swoje życie w walce o  świat bez wyzysku, nędzy i niesprawiedliwości. W pełni zgadzam się ze słowami Jean-Paula Sartre’a, który określił Guevarę jako „najpełniejszą istotę ludzką naszych czasów”, niezgoda na istniejące w świecie zło i odwaga, by złu temu się przeciwstawić stanowią bowiem istotę człowieczeństwa. Ernesto Guevara z pewnością zasługuje na to, by uznać go za archetypowego bojownika, który treścią swojego życia uczynił walkę ze zbrodniczym kapitalistycznym systemem – źródłem nienawiści, wojen, wyzysku i cierpienia. Postać „Che” stała się symbolem  rewolucyjnego heroizmu i niezłomnego oporu przeciw imperializmowi, a także inspiracją dla kolejnych pokoleń komunistów. Słynne zdjęcie Ernesto Guevary jest dziś  równie rozpoznawalnym symbolem komunizmu, jak sierp skrzyżowany z młotem, czy czerwony sztandar.

Miałem mieszane uczucia, gdy dowiedziałem się, że z okazji 75 rocznicy urodzin Ernesto Guevary została wydana płyta z pieśniami sławiącymi tego wielkiego bohatera rewolucji. Z jednej strony Che – jak każda heroiczna postać – z pewnością zasługuje na to, by stać się inspiracją artystów.  Taka płyta może skłonić wielu młodych ludzi, dotąd nie znających w najmniejszym nawet stopniu historii ruchu komunistycznego - a tym bardziej rewolucyjnej latynoamerykańskiej partyzantki - do tego, by zainteresowali się postacią „Che” i ideami, za które zginął. Symbole odgrywają ogromną rolę w ludzkiej świadomości – droga od fascynacji komunistyczną symboliką do uwierzenia, że świat bez kapitalistycznej niesprawiedliwości jest możliwy, może być niekiedy zaskakująco krótka. Może, ale nie musi...  

Niestety, są ludzie, którzy chcieliby uczynić z „Che” Guevary kolejną ikonę popkultury w rodzaju Jima Morrisona, czy Kurta Cobaina, symbol „kontrolowanego” nastoletniego buntu. Takiego buntu, który z punktu widzenia zwolenników kapitalistycznego status quo spełnia pozytywną rolę „wentyla bezpieczeństwa”, kanalizującego drzemiący w młodzieży kontestatorski potencjał,  a z którego później się wyrasta. Taka logika może być jednak złudna, a dla tych, którzy ją uprawiają - zgubna. Wydarzenia 1968 roku pokazują, że nawet niedojrzały, młodzieńczy bunt może wymknąć się spod kontroli i przybrać formę masowego ruchu antysystemowego. Komuniści powinni więc podjąć wszelkie starania, by odrzeć „Che” z absolutnie obcej mu ideowo popkulturowej otoczki i nie pozwolić na to, by wielki rewolucjonista stał się kolejnym modnym idolem młodzieży, czy – o zgrozo – ikoną show businessu. Coraz większa ilość młodych ludzi – także, choć w znacznie mniejszym niż gdzie indziej stopniu w Polsce -  zaczyna dostrzegać, że otaczający ich społeczno-ekonomiczny  porządek nie daje im szans na rozwój i spełnienie marzeń. Fascynująca legenda „Che” mogłaby stać się inspiracją dla masowego młodzieżowego buntu antysystemowego na miarę tego, który miał miejsce przed 35 laty... 

Niesmaczny – mówiąc eufemistycznie – wydaje mi się fakt, że opisywana przeze mnie płyta ukazała się nakładem wielkiego koncernu fonograficznego (Pomaton EMI). „Che” poświęcił swoje życie walce ze zbrodniczym systemem kapitalistycznym, którego głównymi filarami są dziś właśnie międzynarodowe korporacje. Fakt, że ci, których Ernesto Guevara z całego serca nienawidził, próbują zarabiać pieniądze na jego legendzie, budzi mój głeboki sprzeciw. Z drugiej jednak strony obłąkańcza żadza zysku sprawia,  że zaślepieni nią burżuje nie dostrzegają faktu, że czerpiąc zyski ze sprzedaży płyty promują – niechcący – antysystemową ideologię. Jestem pewien, że choć część tych, którzy przesłuchają tę płytę,  zainteresuje się czynami wielkiego rewolucjonisty. Być może niektórzy spośród nich uwierzą w to, że zniszczenie kajdan kapitalizmu, które więżą niewiarygodny potencjał drzemiący w ludzkości, jest realne. Ruch antykapitalistyczny zostanie wówczas wzmocniony – a każdy nowy bojownik za Sprawę jest cenny. To, że do propagowania antysystemowej twórczości przykładają rękę ci, na których system się opiera, jest ironią losu...

Reasumując,  przełykając gorzką pigułkę świadomości, do kogo trafią wydane przeze mnie pieniądze, kupiłem płytę zatytułowaną „Ernesto Che Guevara”.

Autorem samej idei wydania tej płyty, jak i tym, który dokonał wyboru utworów, które się na niej znalazły, jest Włoch, niejaki Mimmo Paganelli. Narodowość Paganellego okazała się być czynnikiem mającym niezwykle istotny wpływ na kształt opisywanej przeze mnie kompilacji utworów sławiących „Che”. Połowa spośród czternastu znajdujących się na płycie piosenek to utwory w języku włoskim. Fakt to kuriozalny i wytłumaczalny chyba jedynie gorącym patriotyzmem Paganellego, „Che nie odwiedził bowiem nigdy Italii i - według mojej wiedzy - nie czuł się z tym regionem geograficznym specjalnie mocno emocjonalnie związany.

Zgodnie z moimi (i zapewne nie tylko) oczekiwaniami płytę rozpoczyna niezapomniany utwór „Hasta siempre comandante” Carlosa Puebli. Liczyłem jednak na wykonanie oryginalne i zawiodłem się. Paganelli uraczył nas interpretacją zespołu Motives utrzymaną w duchu tanecznej muzyki latino. Jak mawiali starożytni De gustibus non est disputandum, ale mimo wszystko uważam, że tę płytę powinna otwierać majestatyczne, nostalgiczne arcydzieło Puebli, a nie wariacja na jego temat stworzona z myślą o amatorach gorących latynoskich rytmów. Dwunasty utwór to również interpretacja słynnego utworu Puebli, znacznie ciekawsza instrumentalnie, choć również dość ekstrawagancka. Szczerze mówiąc, gdy mam ochotę na muzyczne eksperymenty, sięgam nie po płytę z utworami sławiącymi „Che”, a raczej Franka Zappę, Rush, czy Yngwiego Malmsteena...   

Drugi utwór – przejmująca ballada „Canzion del hombre nuevo” –  stanowi zdecydowanie mocniejszy punkt kompilacji. Ten piękny, klasyczny, liryczny utwór poświęcony jest idei stworzenia Nowego Człowieka, za którą walczył „Che”. Nowy Człowiek będzie wolny od uczuć takich jak nienawiść, zazdrość, zawiść, egoizm, czy potrzeba rywalizacji, wolny od wszystkich przesądów i dogmatów którymi próbuje nas wszystkich ogłupić kapitalizm... Czy może być coś piękniejszego, za co warto walczyć?

Kolejny utwór, zatytułowany „Stagioni”, pod względem muzycznym wydał mi się łudząco podobny do dokonań Grupy pod Budą. Umieszczenie na trzeciej pozycji tego utworu włoskiej poezji śpiewanej wydaje mi się absolutnym nieporozumieniem. Nie do końca rozumiem, dlaczego pan Paganelli uznał za stosowne epatowanie słuchacza swoim szczególnym gustem muzycznym...

Kolejne dwa utwory („Hombre” i „Soy loco por ti, America”) są utrzymane w biegunowo różnych od siebie konwencjach. Pierwszy to wzruszająca i wzniosła ballada, drugi to raczej lekka, radosna, pełna energii piosenka. Oba  te klasyczne utwory uzupełniają się, można je uznać – choć być może ktoś posądzi mnie tu o nadinterpretację - za dwa spojrzenia na Che Guevarę i rewolucję 1959 roku. Pierwszy sławi heroizm el comandante, drugi zas jest pełen radosnej ekspresji i wyraża wiarę w to, że cała Ameryka Łacińska będzie kiedyś wolna od pęt neokolonializmu.

Na płycie są także utwory, w których „Che” wypowiada się w pierwszej osobie. Tekst pierwszego z nich, „1 aprile 1965”  to  kartka z pamiętnika Ernesto Guevary, niestety przetłumaczona na włoski. Drugi, „Celia de la Serna”, to list Guevary do matki (którego również chętnie posłuchałbym w oryginalnym brzmieniu, a nie w języku Dantego i Petrarki). Podoba mi się pomysł na którym oparte są te utwory, żaden z nich muzycznie nie wybija się jednak ponad przeciętność.

    Warto zwrócić uwagę na utwór szósty, zatytułowany „Poema al Che”. To jedna z najpiękniejszych ballad, jakie napisano o tym wielkim rewolucjoniście. Polecam gorąco. Zupełnym nieporozumieniem wydaje się zaś utwór przedostatni, sądząc po brzmieniu współczesny, zatytułowany „Cohiba”, napisany i zaśpiewany zupełnie bez pomysłu. Płyta kończy się spektakularną katastrofą. Jest to włoski utwór quasi-hip-hopowy (sic!). Naprawdę, nic a nic nie stracił ten, kto go nie słyszał.

Płyta jest nierówna. Gdy jej słuchałem, towarzyszyły mi mieszane uczucia. Warto posłuchać, choć Che z pewnością zasługuje na to, by rocznicę jego urodzin uczcić wydaniem lepszej kompilacji. I nie nakładem koncernu Pomaton EMI...