Artykuł pochodzi z Polityka.pl
JACEK ŻAKOWSKI
Klinika snów doktora
Peredo
Ostatni partyzant Che Guevary
Mieli jak bracia walczyć o lepsze życie dla
wszystkich. Razem grzebali przyjaciół. Doszli razem na samo dno piekła. A teraz
jeden brat ma zabić drugiego.
Trzydziestoletni mężczyzna stoi przed dwoma swoimi
kolegami. Oni nie mają już siły się ruszać. On z trudem trzyma się na
nogach. Ubrania mają w strzępach. Oczy blade, zamglone. Skórę spaloną
słońcem, ledwie opiętą na kościach. On mierzy do nich z pistoletu. Oni
nie mają broni. Nie robią nic, żeby się uratować. Im jest już wszystko
jedno. Jemu nie jest jeszcze wszystko jedno. Dlatego oni muszą zginąć i on
ich musi zastrzelić.
Sytuacja jest archetypowa. Filmowa. Ale to nie jest film. Dzień wcześniej ci
dwaj uciekli. Załamali się. Wzięli całą żywność, jaka jeszcze została,
i porzucili kilku niezdolnych do marszu kolegów. „Cała żywność” to
były dwie puszki sardynek. Te sardynki przejdą do legendy. Będzie się o nich
mówiło i pisało. Nieotwarte puszki jeden z nich ma w kieszeni.
Wie, że już mu nie będą potrzebne, bo za chwilę pistolet wystrzeli. Nie są
sami. Jest z nimi jeszcze czterech śmiertelnie wycieńczonych przyjaciół.
Ci dwaj, którym jest wszystko jedno, niedawno wpadli w ich ręce. Poza
Peruchino i Forte, którzy mają zginąć, oraz poza Chato, który ich
trzyma na muszce, są jeszcze Cristian, Guillermo, Mamerto i David.
Cristian, podobnie jak skazani na śmierć Peruchino i Forte, nie dożyje
następnego ranka. Tej nocy umrze z wycieńczenia. Parę dni później, na
rękach ich dowódcy, Chato, umrze z głodu Mamerto. Chato do końca będzie
go przekonywał, że wszystko dobrze się skończy – zejdą do wioski,
najedzą się do syta, dadzą mu dziewczynę.
Guillermo przeżyje. Kiedy będzie po wszystkim, nagra swoją historię na taśmę
magnetofonową. Ta taśma da nieśmiertelność jemu i jego kolegom. Nagranie
trafi w ręce profesora stomatologii Oscara Prudencio, rektora uniwersytetu
w La Paz. Któregoś dnia biuro rektora na szczycie zniszczonego ostrzałem
biurowca uniwersytetu odwiedzi zagraniczny reporter Ryszard Kapuściński. W przerwie
między wiecami, pochodami i szturmami wojska na uniwersytet rektor
odtworzy reporterowi tę taśmę. Reporter starannie ją spisze i transkrypcję
umieści w jednej ze swoich książek.
Dwadzieścia lat później książka ta będzie przetłumaczona na wiele języków.
Opowieść Guillermo o oddziale dowodzonym przez Chato przeczytają setki
tysięcy ludzi w kilkudziesięciu krajach. W każdym języku ta
historia będzie brzmiała odrobinę inaczej i będzie znaczyła trochę co
innego. Ale zawsze będzie to coś ważnego, bliskiego jądra kultury. W każdej
kulturze będzie trącała jakąś ważną strunę. Nie będzie to tylko struna
zwykłego ludzkiego współczucia. To będzie coś więcej.
Po francusku będzie to wariant historii gilotyny, która piękną ideę
pochopnie zamienia w rzeźnię. Po japońsku może to być kolejna odsłona
dramatu samuraja, który pod żadnym pozorem nie może się poddać. Po polsku będzie
brzmiała jak metafora Hubala albo powstań pełnych niepotrzebnych śmierci. W językach
małych narodów walczących o przetrwanie będzie to przestroga przed groźną
desperacją, która wcześniej czy później zwraca się przeciw desperatom. W językach
narodów mających za sobą wielkie zbiorowe traumy będzie to pewnie jedna z miar
ludzkiej odporności. W języku tych, którzy wierzą w potężne
idee, będzie to może miara relacji między człowiekiem i jego
marzeniami. W języku tych, którzy wierzą w człowieka, będzie to
mocna próbka człowieczeństwa na skraju egzystencji.
Żyje i leczy
Chato żyje. Nazywa się Osvaldo Peredo Leigue. W Santa Cruz, drugim mieście
Boliwii, milionowej aglomeracji składającej się z tysięcy budek i bud
otaczających uroczą kolonialną starówkę z placem katedralnym, gdzie na
platanach mieszkają leniwce, dr Osvaldo Peredo prowadzi klinikę Pre-Vida.
Ta klinika to dzieło jego życia. Doktor Peredo leczy w niej ludzkie
dusze. Ze swoich bogatych pacjentów wyciąga upiory, których sami nie potrafią
odkryć. Zwłaszcza wydobywa z nich traumę narodzenia, która latami ich
dusi, tłamsi, ciągnie ku chorobie, popycha ku śmierci. Dzięki prawdzie o tym,
co się wydarzyło, zanim stali się sobą, dostają nowe życie. Dusze przestają
boleć. Choroby znikają.
Pacjenci są wdzięczni. Dzięki nim dr Peredo jest dziś zamożnym człowiekiem.
W mieście bud i budek jego ukryty za wysokim murem rozległy dom w lekko
teksańskim stylu wygląda prawie jak pałac. Jego młoda żona doskonale
gotuje. Ośmioro dzieci nie sprawia większych kłopotów. Dr Osvaldo Peredo
jest dumny z tego, do czego doszedł w życiu. Szczególnie z tego,
że wszyscy boliwijscy burżuje to jego klienci. A przyjeżdżają też
pacjenci z Argentyny, Brazylii, nawet z Europy. Bo w każdym
kraju na świecie są ludzie noszący traumę, którą ktoś inny powinien z nich
wydobyć, by mogli cieszyć się życiem.
– A u was, doktor Peredo, jest’ takaja trauma?
– Trudno goworit’.
– Pocziemu?
– Po russki mnie trudno goworit’. Mnogo ja zabył.
Na początku był Inti
Chato studiował w Moskwie. Drugi rocznik Uniwersytetu Przyjaźni Narodów
im. Patrice’a Lumumby, wydział medycyny. Na studia wysłała go partia
komunistyczna, w której zaczął działać jako piętnastolatek. Kiedy do
dyplomu lekarza zostało mu kilka miesięcy, w Moskwie odwiedzili go Inti i Coco
– jego dwaj starsi bracia. Mówili, że idą w góry. Chato chciał
iść z nimi. Kazali mu skończyć studia, wyuczyć się chirurgii – najlepiej
chirurgii wojskowej – i dopiero wracać. Posłuchał się braci.
Zawsze chciał być jak oni, a zwłaszcza jak Inti.
Inti był charyzmatycznym rewolucjonistą. Żył tylko Sprawą. Nic nie miał.
Nigdy nie pracował. I niczego się nie bał. Do świata komunizmu
wprowadził ich najstarszy brat Antonio, który jako czternastolatek założył
partię komunistyczną w Trinidad i został lokalnym pierwszym
sekretarzem. Ale Antonio był intelektualistą, a prawdziwym rewolucjonistą
okazał się Inti.
Kiedy w latach 60. Peredowie zamieszkali w La Paz, Boliwią rządzili
narodowi socjaliści. Inti zorganizował wtedy pierwsze komunistyczne bojówki.
Coco, o rok młodszy, stale był obok niego. A Chato, młodszy o kolejne
dwa lata, patrzył na nich z zazdrością. Wszyscy z podziwem
wspominali najstarszego z Peredów, Romulo, który zginął w obronie
demokracji, gdy Chato miał cztery lata. Latami czekali na ojca, byłego
senatora i wydawcę lokalnego dziennika, który po kolejnym przewrocie
korzystał z azylu w Chile.
Inti marzył o rewolucji. A Chato marzył, żeby
mu pomagać. Na co dzień pracował utrzymując rodziców, czterech braci i siostrę,
ale od czasu do czasu Inti pozwalał mu wziąć udział w zebraniu,
sprzedawać partyjną gazetę albo rozklejać ulotki. Mając 15 lat pierwszy raz
za rozrzucanie ulotek trafił do więzienia.
Kiedy Chato w 1961 r. wyjechał do Moskwy, Inti i Coco poznali
Che Guevarę. W wiejskim baraku kupionym na nazwisko Coco, ale za partyjne
pieniądze, Che szkolił partyzantów. To Inti namówił Che do rozpoczęcia
rewolucji w Boliwii.
Gdy Chato wrócił z Moskwy w 1967 r. , nie mógł znaleźć
braci. Obaj poszli z Komendantem w góry. Pojechał na Kubę, żeby złapać
kontakt. Oficer kubańskiej bezpieki, który go przyjął na lotnisku w Hawanie,
pokazał mu zdjęcie zabitego Coco. Inti jeszcze walczył. Kiedy zabito Che i kubańscy
towarzysze wrócili na Kubę, Inti walczył dalej. Był samotnym partyzantem.
Jednoosobowym oddziałem armii rewolucyjnej. Rok później zginął w La
Paz, zdradzony przez przyjaciela, którego załamały tortury.
Błaganie Loco
Siedzi naprzeciwko Chato. W klimatyzowanym gabinecie, na parterze
eleganckiej kliniki. On na inwalidzkim wózku. Dr Osvaldo Peredo za rozległym
biurkiem. Na ścianie za biurkiem centralne miejsce zajmuje portret komendanta
Ernesto Che Guevary.
Jest roztrzęsiony. Nie kontroluje odruchów. Wygląda jak ruina człowieka. Skóra
żółta. Oczy zaciśnięte. Wargi zaślinione. Zarost niedogolony. Ręce
rozedrgane.
Przyprowadziła go siostra. Najpierw udając chorobę ostrożnie wybadała
teren. Potem powiedziała, że nie chodzi o nią. Słyszała, że Chato
potrafi uwolnić człowieka od zabójczej pamięci. Podobno czyni cuda. A tylko
cud może pomóc jej bratu. Próbowali go leczyć nawet w Argentynie. Ale
nic nie pomaga. Wszyscy lekarze twierdzą, że somatycznie nic mu nie dolega. A odjęło
mu nogi. To musi być z głowy. Siostra płacze, bo straciła nadzieję.
Taki duży mężczyzna. Silny. Wytrzymały. Jeszcze w sile wieku. I bez
żadnego powodu zwaliło go na wózek.
Teraz patrzą nie siebie badawczo. Loco ze swego wózka. Chato zza swego biurka.
Od kiedy zamknęły się drzwi gabinetu, żaden się nie odezwał. Poznali się
od razu. Ale teraz każdy się zastanawia, czy ten drugi go poznał. Pamięta?
Nie pamięta? Poznał? Nie poznał? Jeżeli poznał, to jak się zachowa? Jeżeli
nie poznał, to jak się zachować?
Loco wiedział, do kogo przychodzi. Co prawda, kiedy się spotkali, Chato używał
innego nazwiska. Ale potem Loco czytał o nim w gazetach. Bo krótko
przed demokracją znów złapali Chato na fałszywych papierach. W każdym
razie Loco wie, że dr Osvaldo Peredo – lekarz od złej pamięci
– to ten sam człowiek, którego spotkał jako Saa Bedra – związkowca-rewolucjonistę.
Chato od razu go poznał. Tej twarzy nie mógł zapomnieć.
Bo Loco bił strasznie mocno. Z furią. Stąd przezwisko Loco, co znaczy świr
albo szaleniec. Inni przed torturami zakładali więźniom opaski na oczy. Loco
tego nie robił. Opaska na oczach potęgowała przerażenie ofiary, ale też
odbierała część satysfakcji oprawcy. Bicie człowieka bez twarzy jest jak
uderzanie w worek wypełniony piaskiem. Loco chciał dobrze widzieć twarz
wykrzywioną cierpieniem. Czym bardziej się twarz wykrzywiała, tym Loco się
szerzej uśmiechał. Przechwalał się swoją mocą. Cieszył okrucieństwem. Po
kilkunastu latach Chato wciąż pamięta jego śmierdzący na kilka metrów
oddech, którym zionął w twarz pochylając się nad ofiarą w przerwach
między seriami ciosów zadawanych pałką albo prętem. Ten smród Chato czuje
i teraz, kiedy strzęp Loco siedzi naprzeciw niego. Przypomina sobie, że
kiedy więźnia już ciągnięto do celi, na pożegnanie Loco zawsze rzucał
„jeszcze do mnie przyjdziesz”.
– Chcę pana przeprosić doktorze – odzywa się strzęp Loco
siedzący na wózku. – Ja wtedy dostawałem rozkazy. Miałem na
utrzymaniu rodzinę. Dla mnie to też nie było przyjemne. – Pieprzysz
– krzyczy na niego Chato. – To ci sprawiało przyjemność.
Strzęp Loco kurczy się w sobie. Milczy. Trzęsie się razem z wózkiem.
Ślina płynie mu z wargi na brodę i kapie na wyświecone ubranie.
Chato nic nie mówi. Dyszy nienawiścią.
– Czy pan mi pomoże? – strzęp patrzy na Chato błagalnie.
Chato znów czuje, jak wali mu serce. Nie jest już chirurgiem. Loco wie, że
Chato nie leczy ludzkiego ciała. Nie przyszedł tu po to, żeby Chato zajął
się jego szkieletem, mięśniami, układem nerwowym. Chce mu powierzyć swoją
chorą pamięć. – Dobrze panu zapłacę. I dużo opowiem. Ja dużo
wiem, doktorze.
Chato trudno sobie wyobrazić, jak godzinami słucha potwornych wynurzeń, żeby
wyciągnąć z Loco pokłady złej pamięci. Spośród milionów złych
pamięci, które są na świecie, tej najbardziej nie ma ochoty odkrywać. – Proszę,
panie doktorze.
Chato powtarza w pamięci złożoną w Moskwie po rosyjsku przysięgę
Hipokratesa. Kiedy sekretarka wywozi Loco z gabinetu, Chato rzuca na pożegnanie:
– Tym razem to pan będzie do mnie wracał.
Akcja na Teoponte
Strzelać musieli wszyscy. Tak uczył Che Guevara, którego boliwijski dziennik
znali niemal na pamięć. Zdezerterowali, ukradli jedzenie, porzucili rannych,
więc musieli zginąć. Ale jednak nie było łatwo strzelić przyjacielowi w głowę.
A Chato i Peruchino – jego osobisty adiutant – byli
przyjaciółmi. Były takie chwile w poprzednich miesiącach, kiedy tylko
oni wiernie trwali przy gevarystowskiej idei. We dwóch napadali na banki, żeby
zdobyć pieniądze na organizację. Od przeszło dwóch miesięcy błądzili
razem po selwie. Razem na śmierć i życie. Obserwowali załamania i dezercje
kolejnych towarzyszy. Nasłuchiwali komunikatów cenzurowanego radia, żeby wyłowić
nazwiska schwytanych. Nazwisko podane w radiu było jak nekrolog, bo wojsko
zabijało złapanych partyzantów.
Kiedy we wrześniu 1969 r. Inti został zabity,
kierownictwo partii uciekło do Argentyny. Chato – szeregowy członek – odmówił
wyjazdu. Postanowił samotnie wykonać testament brata pisany na krótko przed
śmiercią. Tytuł testamentu „Volvimos a las montanas” – „Powróćmy
w góry”. Stopniowo odnajdowali się kolejni towarzysze. W końcu się
okazało, że zostało dwunastu. Jedenastka zdecydowała, że Chato będzie dowódcą.
Postanowili działać całkiem na własną rękę. Bez poparcia partii i zagranicznych
przyjaciół, którzy zdradzili Coco, Che i Intiego. W La Paz napadli
na konwój pieniędzy z Narodowego Browaru Boliwijskiego. Robili
ekspropriacje w różnych lokalnych bankach. Po roku, 19 sierpnia 1970 r.,
zajęli górnicze miasto Teoponte.
Teraz było ich 67. Ośmiu studentów, popularny śpiewak Benjo Cruz, chłopi,
robotnicy, kilku Chilijczyków i Argentyńczyków. Chcieli zacząć od
porwania ambasadora amerykańskiego, który tam często bywał. Ale ambasadora
akurat w Teoponte nie było, więc zanim ruszyli w góry, porwali dwóch
niemieckich techników, żeby ich wymienić na uwięzionych przyjaciół. Kiedy
radio podało, że więźniowie są już za granicą i zakładnicy zostali
zwolnieni, zaczęła się wielka ucieczka. Lotnictwo zrzucało na nich napalm.
Wojsko obstawiło wszystkie ścieżki i wioski. Wyrąbując maczetami drogę
beznadziejnie błądzili po górzystej selwie. Przez pierwsze osiem dni ośmiu
zdezerterowało. Były głosy, żeby dezerterów rozstrzelać. Chato oponował.
Tłumaczył, że każdy się może wycofać, bo to są tylko ćwiczenia, a nie
prawdziwa wojna rewolucyjna.
Kiedy skończyła się żywność, dezercji przybyło. To jednak była wojna.
Benjo Cruz nucił wieczorami „Będę śpiewał aż umrę”. Kiedy został
ranny, przedarli się do wioski i zostawili go u wiejskiego lekarza.
Tam Benja znalazło wojsko. Torturowali go, a potem zastrzelili, jak
wszystkich schwytanych. Po 10 tygodniach zostało ich 14.
26 września Chato zapisuje w dzienniku: „Sytuacja jest już
beznadziejna”. Jedzą owady, bambus, owoce, których nie znają. Wojsko im
depcze po piętach. Ze strachu nie rozpalają ognia. Wielu jest rannych. Wszyscy
są chorzy z wycieńczenia i głodu. „Dziś – pisze Chato – trzecia
rocznica śmierci Coco. Może wrzesień musi być miesiącem feralnym”.
Bracia zdrajcy
Trochę się zgubili. Chato i David idą się rozejrzeć. O drugiej po
południu niespodziewanie natykają się na Peruchino i Forte. Chato w pierwszej
chwili cieszy się na ich widok. Peruchino to przecież wypróbowany przyjaciel.
Forte to dobry żołnierz, którego polubił. Ale zaraz pojawia się niepokój.
Co się stało? Dlaczego tu przyszli? Żaden nie ma broni. Na głowach zawiązali
sobie białe, z daleka widoczne opaski. Jakby beznadziejnie liczyli, że
ich uchronią przed kulami rangersów.
Nagle pojawia się półprzytomny Cristian. Chorzy wysłali go do Chato z wiadomością
o zdradzie. Peruchino i Forte przyznają się do dezercji, do zabrania
ostatnich dwóch puszek sardynek stanowiących strategiczną rezerwę oddziału
i do kradzieży pieniędzy z plecaka dowódcy.
Chato prowadzi ich tam, gdzie zostawili dwóch słabszych
kolegów.
– Hermanos traidores! – odzywa się Chato. – Bracia
zdrajcy! Porzuciliście sprawę w godzinie ciężkiej próby. Okryliście
hańbą imię naszego oddziału Armii Wyzwolenia Narodowego.
Tylko dezerterzy i Chato trzymają się na nogach. Inni leżą dokoła. Z głodu
i wycieńczenia odpływa im świadomość. Lecz wyrok musi zapaść. I musi
być jednomyślny. A potem trzeba go solidarnie wykonać. Jak uczył Che
Guevara, każdy obecny musi wymierzyć i strzelić do zdrajcy. Ale nie każdy
ma siłę się podnieść.
A co myśli Chato – dowódca oddziału półżywych? Chato myśli
tylko, że musi temu sprostać. Tak jak sprostali jego starsi bracia – Romulo,
Coco, Inti. Wie, że już nie żyje, że z selwy nie ma wyjścia, że tylko
cud mógłby ich uratować i że ostatnią nadzieją Peredów będzie teraz
najmądrzejszy z braci, książkowy mól Antonio, który dwadzieścia lat
wcześniej ich wszystkich wprowadził w komunizm i ideowo zawsze był
razem z braćmi, ale nigdy nie chciał pójść razem z nimi w góry.
Kiedy Chato zginie, z pięciu braci Peredo zostanie tylko Antonio.
Wieczorem Chato zapisze w dzienniku: „Została nas 12. Czwórka szukająca
wyjścia i wygłodniała ósemka czekająca na pomoc”. W nocy umrze
Cristian. Rano będzie żyło już tylko 11 z 67, którzy zdobyli Teoponte.
Wyrok i trauma
Siedzimy z Chato w jego gabinecie. Rysuje mi szkic sytuacyjny wydarzeń
poprzedzających wykonanie wyroku. Ważne są szczegóły, a najważniejsza
jest solidarność członków trybunału stanowiącego zarazem pluton
egzekucyjny. Minęły 32 lata. Ale Chato pamięta wszystko minuta po minucie. W jego
wydanym przed laty dzienniku z Teoponte jest na ten temat niewiele. Dużo
więcej jest w pamiętniku pisanym kilka lat temu, ale wciąż niewydanym.
– Znajesz, ja o tom mnogo liet dumał i dumał. No, nie gawarił.
S kiem goworit’? Mienszie dumał dniom. Bolsze noczju. Dwadcat’ szestoj
septembre eto moja trauma. Znajesz czto eto trauma?
Więc lekarz pamięci też ma swoją traumę. – Pocziemu ty riesził
jewo rasstrielat’?
– Wsie rieszili. Wsie responsables.
To jest gotowa, podręcznikowa formuła. Ona ma wystarczyć jako odpowiedź na
pytania sędziów, prokuratorów, opinii publicznej, dziennikarzy, kolegów
partyjnych. Ale dla Chato to nie jest odpowiedź. To nie jest zwłaszcza
odpowiedź na traumę, która przychodzi nocą. Więc kiedy było po wszystkim,
Chato pojechał do Chile, gdzie mieszka brat Peruchina. Musiał mu sam
opowiedzieć, co się stało w selwie.
– Chcę pana przeprosić – powiedział. – Chcę, żeby
pan wiedział, że to nie była tylko moja decyzja. Chcę, żeby pan to zrozumiał.
Brat Peruchina patrzył na Chato surowo. – Nie
jest ważne, co zrobili inni. Nie ważne, kto jak głosował i kto jak
celnie strzelał. Ważne jest, co pan zrobił. A pan głosował za tym, żeby
ich rozstrzelać. I pan do nich strzelał. Inni nic do tego nie mają. To
jest pana problem i tu jest problem między mną a panem. Czy pan
rzeczywiście uważa, że to było konieczne?
– I co? – pytam Chato.
– Lżej. . . Teraz jest mi lepiej.
– Co pan mu odpowiedział?
– Ja jemu skazał nikto nie chotieł rasstrielat’ Peruchino. . . Pero. .
. Esto momento. . . W tot czas wsie połżiwyje, połmartwyje. 30–40
kilagramow. Smiert’ nie była dalieko. Siewodnia ili zawtra. . . Mnogije
pogibli. Wsie umirali.
– Co na to brat Peruchina?
– Wiesz companiero, jego brat rozumie. To też jest nasz towarzysz.
– Co on może rozumieć?
– On panimajet, konieszno, sewodnia u mienia drugaja optika.
Chato nie składa broni
Czwartego listopada 1970 r., dzięki mediacji Kościoła i związków
górniczych, dziewięciu, którzy przeżyli piekło Teoponte, zabrał z La
Paz do Chile prezydencki samolot Salvadora Allende. Trzy miesiące później
Chato znów był w Boliwii. Za punkt honoru postawił sobie wtedy nie dopuścić
do przejęcia władzy przez radykalną prawicę. Na własną rękę od początku
stworzył organizację. Zajmowali się likwidowaniem radykalnej prawicy.
Organizowali zamachy na skrajnie prawicowych przywódców. Nachodzili ich w domach.
Jednego – Toto Quantanilla – kobieta Chato, Imilla, dopadła aż w Europie.
Kiedy w 1971 r. radykalna prawica próbowała zrobić w Boliwii
zamach stanu, ludzie Chato rozdali broń lewicowemu tłumowi zgromadzonemu na
placu Estadi Hernando Siles. Okopali się na górującym nad La Paz wzgórzu
Laikakota. Wygrali. Ale następny zamach się udał i Chato z towarzyszami
znów musiał uciekać do Chile. W 1972 r. zaprosił go Fidel Castro.
Dziś – powiedział – biorąc pod uwagę obecne uwarunkowania, nie
powtórzyłbym ataku na La Moncade ani desantu Granmy. Bo wynik nie zależy od
powtarzania czynów, tylko od podtrzymania uporu w dążeniu do celu.
Chato dialektycznie zrozumiał, że z leśną partyzantką koniec i trzeba
działać inaczej. Współtworzył jeszcze panandyjski Zarząd Koordynacji
Rewolucji. Zdobył dla rewolucji 14 mln dol. okupu za porwanego członka
rodziny Rockefellerów. Ale jego czas mijał. Znalazł się w izolacji.
Kiedy partia postanowiła odejść od walki zbrojnej, zaszył się w prowincjonalnej
kopalni. Jako Saa Bedra prowadził związkową robotę. W 1978 r.
został aresztowany. Wtedy poznał Loco.
Rok później dyktatura upadła i wyszedł na wolność.
W 1979 r. znowu był zamach stanu. Chato znów się musiał ukrywać.
Tym razem jako weterynarz Mario Saavedro. Kiedy w latach 80. reżim wyraźnie
zelżał, chciał wrócić do własnego nazwiska. Ale w żadnym urzędzie
nie zachował się ślad po Osvaldo Peredo Leigue. Wszystko wyczyściła
bezpieka. Wreszcie zrezygnował. W 1988 r., kiedy polityczny kurs się
przejściowo zaostrzył, został aresztowany pod zarzutem używania fałszywych
dokumentów. Wszystkie papiery miał rzeczywiście kompletnie nieprawdziwe. Od
prawa jazdy po metryki urodzenia dzieci, które zmieniał tak często jak
konspiracyjne nazwiska. Wyszedł w 1989 r. dzięki protekcji
znajomych, którzy obejmowali wysokie urzędy.
Upór
Wstajemy od stołu. Kawę grzeczna córka poda do gabinetu. On pokaże mi wiszące
na ścianie portrety Inti i Coco wielkości naturalnej.
Chato jest dumny ze swojej rodziny. Na biurku trzyma gazetę sprzed paru miesięcy
z wielkim zdjęciem najstarszego brata Antonia. „Senator Antonio Peredo
Leigue, kandydat MAS na wiceprezydenta”. – Mało brakowało, a miałbym
brata wiceprezydenta u boku Evo Moralesa. – Chato tryska dumą.
– W 2007 wygramy na pewno!
Chato nie kandydował. Ale Fondacion Che Guevara, której jest prezydentem, należy
do MAS – lewicowo-populistycznej koalicji, od trockistów po nacjonalistów,
która o mało nie wygrała wyborów.
Dlaczego w Boliwii nie ma dziś partyzantki?
– Dlatego, że nie ma represji. Możemy być w parlamencie. Możemy
zakładać swoje organizacje. W parlamencie jesteśmy drugą partią.
Znajesz drug, tiepier razwiwat’ guerilla nie można. Bo naszi unamigo,
nieprijatieli, nortamericance tiepier oczen’ silnyje. Nie pabiedzisz. A ludiam
nie nrawitsja dołgaja wajna. Teraz jest czas Antonia. Widzisz, Fidel miał rację.
Nie chodzi o powtarzanie czynów, tylko o upór w dążeniu do
celu.